Przyznaję, że słowo „blog” długo budziło moją niechęć. Rozum intensywnie podpowiadał mi skojarzenie: „grafomania”, „patologiczny egotyzm”, „adoracja własnego ego”, „kompensata niskiej samooceny”. Oczywiście doceniałem blogi z najwyższej półki. Publicystykę i felietony z salonu24, czytałem z zainteresowaniem, nawet, jeśli w szczegółach moje poglądy odbiegały daleko od przekonań autorów.
Co wpłynęło na zmianę mojego nastawienia do blogowych popisów? Moda? Próżna sława? Misja? Nie. Nie zdołała mnie uwieść żadna z tych pokus . Po prostu możliwości jakie oferuje współczesna technologia skłoniła mnie do próby stworzenia przestrzeni spotkań ludzi o podobnych zainteresowaniach. Do nich adresuję moje myśli ubrane w elektroniczne impulsy, z radością witając nadchodzące „z drugiej strony” komentarze. Ot i wszystko.
Niedawno, prawie równo miesiąc po opublikowaniu przeze mnie pierwszego posta, na łamach Expressu Bydgoskiego pojawił się, artykuł poświęcony niniejszemu blogowi, pióra Jarosława Jakubowskiego - redaktora, poety i …Ulicznego Sprzedawcy Owoców - twórcy bloga o tej nazwie. W jakimś sensie to résumé mojej dotychczasowej internetowej aktywności.
Dokąd mnie zawiodą blogowe wertepy? Wspólnie się przekonamy. Mój kompas niezmiennie wskazuje mi kierunek dla 1346.bydgoszcz.pl.
Jest nim moje miasto i życie jego mieszkańców w przeszłości i obecnie.
środa, 23 stycznia 2008
Mój kompas
Autor:
Sebastian Malinowski
o
23:59
0
komentarze
poniedziałek, 21 stycznia 2008
Nie ma Kujaw bez Żuław !
- Jak to zwykł wołać Oskar Kolberg, przestrzegając nieuków.
Mówiąc o "żuławach" miał na myśli Kujawy nadwiślańskie, od ujścia Tążyny do ujścia Wdy.
Miarą kryzysu tożsamości bydgoszczan jest fakt, iż wielu z nas w ogóle nie uświadamia sobie tego, że Bydgoszcz od XI wieku jest wrośnięta w przestrzeń historycznych Kujaw.W efekcie nie dziwi, że w odbiorze ogólnopolskim miasto nie ma wyrazistego zakorzenienia regionalnego.
W Inowrocławiu i we Włocławku nie jest postrzegane jako kujawskie, a w Trójmieście wcale nie uznawane za pomorskie. Z rzadka za to pojawia się koncepcja, iż Bydgoszcz leży w Wielkopolsce, choć z punktu widzenia dziejów miasta w latach 1815 – 1938 taki pogląd jest mniej niedorzeczny niż pomeranizacja („spomorszczenie”) miasta.
Proces zatraty kujawskiej tożsamości miasta rozpoczął sie z chwilą włączenia go do monarchii pruskiej w 1772 roku. Ceną za intensywny rozwój gospodarczy, komunikacyjny administracyjny i demograficzny, była germanizacja i zatarcie wielowiekowych tradycji.
Po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku w Bydgoszczy, nikt nie upomniał się o historyczną markę miasta. Miejsce Niemców, którzy w większości wyjechali z miasta zajęli polscy „ludzie nowi”, którzy z braku wiedzy lub woli nie sięgali do przedrozbiorowych kujawskich korzeni Bydgoszczy.
Topornie lansowana pomorskość miasta rozpoczęła się od 1 kwietnia 1938 roku, gdy decyzją władz centralnych utworzono województwo pomorskie, obejmujące teren od Helu po okolice Włocławka - z siedzibą w Toruniu.
Po 1945 r. Bydgoszcz po raz trzeci była sceną potężnej migracji „ludzi nowych”. I wtedy zabrakło głosu lokalnych elit, które wyperswadowałyby władzom ahistoryczną koncepcję pomorskości Bydgoszczy, od 1945 r. stolicy województwa o tej nazwie.
Zagłuszanie przedrozbiorowej przynależności Bydgoszczy do Kujaw, nieliczne, ale dotkliwe zniszczenia wojenne i powojenne oraz "wędrówki ludów", sprawiły, że do dziś w opinii ludzi stąd i z zewnątrz Bydgoszcz jawi się jako miasto bez wyrazistej, osadzonej historycznie, identyfikacji.
A przecież chaos pojęciowy powinien już dawno zastąpić czytelny przekaz uczonego Kolberga: "Nie ma Kujaw bez Żuław"!
Autor:
Sebastian Malinowski
o
23:58
8
komentarze
niedziela, 20 stycznia 2008
Rocznica powrotu do Macierzy i kaszkiet bydgoskiego gazeciarza
Nazajutrz po formalnym przekazaniu władzy administracyjnej przez burmistrza Hugo Wolffa prezydentowi komisarycznemu Janowi Maciaszkowi, 20 stycznia 1920 we wtorek w Bydgoszczy panowało poruszenie. Od rana wszyscy wyczekiwali armii polskiej. Na Nowym Rynku uwijali się porządkowi i komisja przyjęcia wojsk. Z uwagi na odświętność tego dnia, sklepy i kramy zamknięto. Pracowali tylko drukarze i kupcy handlujący żywnością. Domy były przystrojone. Po wymarszu niemieckiej załogi wojskowej około godziny 10.00 załopotały flagi narodowe. Od godziny 10.00 na Starym Rynku (Placu Fryderykowskim) zbierały się delegacje towarzystw ze sztandarami, koła śpiewacze i korporacje kościelne oraz władze miasta. Wszyscy podążający na to miejsce musieli posiadać ostemplowane legitymacje Rady Ludowej. Dzieci i młodzież szkolna zebrały się na Placu Poznańskim, skąd pod opieką nauczycieli podążyli ku koszarom dragońskim.
Na rogatkach miasta u wylotu ul. Szubińskiej czekali ze sztandarami członkowie stowarzyszeń. Wreszcie przywitali oddział saperów ppłk Witolda Butlera. W tym czasie ulicą Kujawską wkroczył do Bydgoszczy 6 pułk strzelców wielkopolskich pod dowództwem Bernarda Świńskiego. Ich wspólny pochód na Stary Rynek przerodził się w manifestację patriotyczną.
Wśród rozentuzjazmowanych bydgoszczan biegali, a raczej „przebijali się” ubrani w jodełkowe płaszcze i przaśne kaszkiety gazeciarze, drąc się na całe gardło: dziennik bydgoski !!!, dziennik bydgoski !!!
Atmosferę i nastrój 20 stycznia 1920, dziś starali się oddać „gazeciarze” ochotnicy – w osobach 6 uczniów III Liceum Ogólnokształcącego. (więcej foto w galerii)
Przykuwając uwagę przechodniów swym nieco archaicznym ubiorem, nawołując do czytania, rozdali w centrum miasta
ponad 3 000 egzemplarzy bezcennego reprintu „Dziennika Bydgoskiego” sprzed 88 lat. Realizację tej pożytecznej akcji sfinansował Wydział Kultury Urzędu Miasta. Z całą pewnością było warto.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
15:46
1 komentarze
sobota, 19 stycznia 2008
Klucz do Bydgoszczy
88 lat temu nad Bydgoszczą unosił się duch święta, oczekiwania i tajemnicy. Polacy z niecierpliwością wyglądali dnia ratyfikacji traktatu wersalskiego, by odrodzona po latach zaborów Rzeczpospolita, objęła wreszcie w posiadanie Wielkopolskę, Kujawy i Pomorze.
Od początku stycznia 1920 roku „Dziennik Bydgoski” mobilizował polskich czytelników do przezornego zaopatrywania się w biało-czerwone flagi, proporce oraz emblamaty z orłami i orzełkami. Kupcy zacierali ręce, gorączkowo, choć nie bez dostojeństwa, liczyli wpływy z handlu patriotycznymi akcydensami. Nawet sprzedawcy fajerwerków, popularnie określanych mianem „ogni bengalskich”, cieszyli się, że mimo, iż ucichły zabawy sylwestrowe, będzie okazja, żeby uradować widownię świetlnymi refleksami i przy okazji zasilić portfele świeżą gotowizną.
Nie wszystkim było jednak do śmiechu. Niemiecka większość bydgoskiego mieszczaństwa, z niepokojem spoglądała w niewiadomą przyszłość. Już wybuch wojny w 1914 popsuł szyki, tym, którzy zaczęli wznosić nowe kamienice i obiekty przemysłowe. Czekano na wynik wojny. Roboty generalnie stanęły. Teraz świadomość nieuchronności politycznych rozstrzygnięć zaczęła docierać coraz szerzej w kręgi niemieckich urzędników, nauczycieli, rzemieślników, wojskowych i tych, którzy żyli z interesów finansowych.
Czując na plecach "oddech" nowej władzy, niektórzy niemieccy bydgoszczanie przezornie publikowali w prasie ogłoszenia, grożąc sankcjami każdemu, kto pomówi ich o antypolskie psikusy.Gazety wypełniały coraz to nowe zarządzenia i komunikaty. A to, że zakazuje się przebywania w pobliżu dworca kolejowego osobom postronnym, albo ostrzeżenie o złodziejach, którzy mogą grasować podczas oficjalnych uroczystości powitania wojska polskiego, gdy część bydgoszczan pozostawi swe mieszkania bez opieki.
Wreszcie nadszedł ten dzień, oczekiwany z niecierpliwością i tłumionym entuzjazmem.
Wymarzony, wymodlony, wyrastający z cierpienia i poświęcenia wielu bezimienych bohaterów, akt powrotu Bydgoszczy w granice odradzającej się Rzeczypospolitej, nastąpił równo 88 lat temu, 19 stycznia 1920 r. Był to poniedziałek.
Ceremonia rozpoczęła się o godz. 18.00 w Sali posiedzeń Rady Miasta w gmachu ratusza.
Wszyscy niemieccy członkowie Rady i Magistratu stawili się we frakach i białych krawatach.
Prawowite władze polskie reprezentowała 10-osobowa delegacja, w następującym składzie:
mecenas Jan Maciaszek - generalny komisarz rządu polskiego,
mecenas Melchior Wierzbicki – komisarz Naczelnej Rady Ludowej na okręg nadnotecki
dr Jan Biziel – prezes Rady Ludowej na miasto Bydgoszcz
Stanisław Niesiołowski – starosta powiatu bydgoskiego,
Redaktor Jan Teska – wydawca „Dziennika Bydgoskiego” - sekretarz Rady Ludowej
oraz
Antoni Czarnecki – organizator polskich związków zawodowych,
ksiądz Jan Filipiak,
Mieczysław Chłapowski – ziemianin,
Władysław Kużaj, aptekarz
Józef Milchert, kupiec – skarbnik Rady Ludowej.
Pierwszy zabrał głos, dotychczasowy gospodarz miasta, niemiecki burmistrz Hugo Wolff, który powitał zebranych i wygłosił oświadczenie:
„Niemieccy obywatele Bydgoszczy lojalnie się do nowych warunków zastosują, wiernie swe obowiązki jako nowi obywatele państwa polskiego spełniac i swoją współpracą dalszy rozwój i pomyślność miasta popierać będą. Wobec tego wyrażam moje usilne przekonanie i nadzieję, że niemieccy mieszkańcy Bydgoszczy doznawać będą i ze strony polskich władz im się słusznie należącej opieki i uznania, jeżeli obowiązki swe obywatelskie wypełniać będą i że z powodów dawniejszej ich przynależności do niemieckiej ojczyzny żadna krzywda im się nie stanie, bądź to w kwestiach politycznych lub ekonomicznych”
po czym wręczył mecenasowi Maciaszkowi klucz do miasta, starannie ułożony na atłasowej poduszce – swoiste insygnium władzy nad Bydgoszczą.
Odebrawszy cenny symbol, Maciaszek zabrał głos, kierując do niemieckich radnych zapewnienie:
„Panowie przekonani możecie być o tem, że rząd polski wszelkiemi (pisownia oryginalna) siłami starać się będzie nie tylko o podtrzymanie dobrobytu, handlu i przemysłu, jako i kulturalnego rozwoju naszego pięknego grodu, ale że dołoży wszelkich wysiłków, aby go jak najbardziej rozwinąć […] Polska nie ma najmniejszego powodu nie zastosowywać względem swych nowych obywateli zasady tolerancji, które do najpiękniejszych zalet naszych dawnych dziejów należą, o czem przede wszystkim założenie naszego miasta świadczy. Oby się miasto i jego mieszkańcy pod nowemi rządami zawsze czuło jak najszczęśliwiej, aby miasto nasze doszło do największego rozkwitu. Tak nam dopomóż Bóg !”
Po tym jak padły te historyczne słowa komisarz Melchior Wierzbicki w imieniu rządu Rzeczypospolitej Polskiej, wręczył niemieckiemu prezesowi Rady Miejskiej nominację Maciaszka na komisarycznego prezydenta Bydgoszczy. Od tego momentu formalnie Hugo Wolff przestał sprawować władzę.
Na koniec Hugo Wolff, radcy Magistratu i przedstawiciele Rady, złożyli podpisy pod protokołem przekazania miasta Janowi Maciaszkowi - Generalnemu Komisarzowi Rządu Polskiego.Spełniło się żarliwe pragnienie pięciu pokoleń Polaków. Klucz do Miasta znalazł się w polskich rękach.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
23:56
1 komentarze
piątek, 18 stycznia 2008
Bydgoszcz pamięta o skrzydlatym rycerzu wszechczasów
Dzisiaj przez ponad godzinę przebywałem w murach Pomorskiego Muzeum Wojskowego, na wernisażu wystawy o Stanisławie Skalskim – legendarnym polskim pilocie II wojny światowej.
Z wielką przyjemnością wysłuchałem słów pasjonata historii lotnictwa – dr. Arkadiusza Kalińskiego – dyrektora tegoż muzeum, który ze swadą przedstawił sylwetkę asa polskich skrzydeł, bogatą dokumentację i osobiste pamiątki po nim.
Wywodzący się ze starej kresowej szlachty, herbu Suche Komnaty, Stanisław Skalski urodził się 27 listopada 1915 r. w Kodymie -150 km na północ od Odessy.
W młodości „rogata dusza”. Nierzadko na bakier z regułami ustanowionymi przez wojskowych zwierzchników. Na ogół ostatni do awansu. Czerpiący z życia pełnymi garściami. Wielki miłośnik pięknych kobiet i dobrych trunków.
Ewidentny wirtuoz pilotażu. Niekwestionowany, najskuteczniejszy polski myśliwiec wszechczasów. Porywający dowódca. Kreator słynnego „cyrku Skalskiego”.
W okresie II wojny światowej samodzielnie zestrzelił 18 niemieckich samolotów, a wspólnie z innymi pilotami 3 maszyny wroga.
Miał świadomość, że może zginąć. W liście, który skierował do rodziny już na początku wojny, zażądał, by po jego śmierci nie rozpaczać, gdyż jego los podzieli wielu żołnierzy i pilotów zanim nadejdzie upragnione zwycięstwo.
Nieustraszony, kilkakrotnie, cudem uszedł z życiem. Ranny i poparzony w wyniku wybuchu zbiornika paliwa w walce powietrznej.
Rycerski wobec wroga. Kilkakrotnie udzielił pomocy medycznej pilotom Luftwaffe, których maszyny skutecznie wziął na celownik. Budził szacunek i wdzięczność niemieckich lotników, którym darował życie.
Odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari (nr 32), Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari (nr 8996), czterokrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Grunwaldu III klasy (po powrocie do Polski Ludowej) oraz orderami brytyjskimi - Distinguished Service Order i trzykrotnie - jako jedyny Polak: Distinguished Flying Cross.
Po wojnie odrzucając ofertę służby w lotnictwie brytyjskim i awansu do stopnia pułkownika RAF, zdecydował o powrocie do Polski, gdzie wkrótce znalazł się w katowniach UB. Straszliwie torturowany, potwierdził "uczestnictwo w szpiegowskim spisku przeciwko władzy ludowej". Skazany na karę śmierci.
W oczekiwaniu na wykonanie wyroku, Skalski napisał słynną książkę „Czarne krzyże nad Polską” – własne wspomnienia z wojny obronnej w 1939 roku. Na prośbę matki o ułaskawienie, Bierut zamienił najwyższy wymiar kary na dożywocie.
Wyszedł z więzienia na fali zmian politycznych w 1956 roku. Powołany ponownie do wojska, do przejścia na emeryturę w 1972 r., pełnił różne funkcje, był między innymi szefem wydziału tłumaczy Oddziału Wydawniczo-Historycznego, inspektorem szkolenia bojowego, sekretarzem generalnym, a później wiceprezesem Aeroklubu PRL.
W 1988 roku awansowany do stopnia generała brygady. W wolnej Polsce dwukrotnie, w 1991 i 1993 roku startował do sejmu.
Ostatnie miesiące życia Stanisław Skalski spędzał w prywatnym domu opieki. W związku z pogarszającym się stanem zdrowia przewieziony został do szpitala wojskowego w Warszawie, gdzie zmarł 12 listopada 2004 r. w wieku 88 lat. Pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim.
Człowiek umarł. Legenda pozostała. Skrzydlaty rycerz wszechczasów, dzięki inicjatywie i zaangażowaniu dr. Arkadiusza Kalińskiego, od dziś zagościł w naszym mieście.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
23:59
5
komentarze
czwartek, 17 stycznia 2008
Przywróćmy Bydgoszczy królewsko – starościńską duszę !
Bydgoszcz jest jak dotąd jedynym miastem w Polsce, które nie odbudowało żadnego, ze swoich zniszczonych zabytków. Tylko od nas zależy jak długo nasze miasto będzie zajmować tę niechlubną pozycję.
Własne starówki pieczołowicie zrekonstruowały Warszawa, Gdańsk, Kołobrzeg, Elbląg, Głogów i Koszalin. W Warszawie po to by mogła powstać replika słynnego pałacu Jabłonowskich zdecydowano nawet o przesunięciu pomnika Nike.
Paryż ma wieżę Eiffla. Berlin - Bramę Brandenburską, Gdańsk - Długi Targ... Przez stulecia rolę znaku wywoławczego Bydgoszczy stanowiły dwie strzeliste wieże pojezuickiego kościoła na Starym Rynku pięknie wkomponowane w pejzaż. Widok ten był natchnieniem dla artystów (akwarela Jaeckela), powielano go w tysiącach egzemplarzy na pocztówkach i w ilustracjach reklamowych. Potem nastała pustka...
Dziś Bydgoszcz nie ma wizualnego symbolu – skojarzeniowej ikony. Próby wylansowania Łuczniczki lub spichlerzy nad Brdą zakończyły się niepowodzeniem. Co smutniejsze, Miasto postradało architektoniczne atrybuty 426 letnich królewsko-starościńskich dziejów. Dziś choć z dumą wskazujemy bydgoską secesją, padamy ofiarą łamigłówki gdzie szukać przedrozbiorowej duszy miasta. Kadłubek murów miejskich – to za mało...
Z kazimierzowskiego zamku nie została ani cegła. Ratusz zniknął z płyty rynku, który nota bene przybrał zdeformowane, nadnaturalnie rozrośnięte rozmiary z chwilą zniknięcia całej ściany zabudowy od jego zachodniej strony.
W tym roku mija 68 lat od barbarzyńskiego zburzenia zachodniej ściany Starego Rynku przez Niemców, którzy chcieli w ten sposób zatrzeć pamięć o zbrodniczych rozstrzeliwaniach Polaków jakich dokonywali w tym miejscu po zajęciu miasta w 1939 roku.
W 1940 roku wyrokiem nadburmistrza Bydgoszczy Wernera Kampe został zburzony przepiękny kościół pojezuicki oraz przyległe doń kamienice.
Zniknęła linia zabudowy biegnąca wzdłuż osi ulic Stefana Batorego i ks. Skarbka Malczewskiego na przedpolu ratusza, który w efekcie tych barbarzyńskich działań odsłonił swoje podwórkowe oblicze. Na pustych parcelach po zburzonych obiektach zbrodniarze w 1940 roku posiali trawę i ... tak zostało do dziś.
Ponurym paradoksem jest to, że o ile w okresie PRL ze „zrozumiałych względów ideologicznych " odbudowa czterech kamieniczek i zabytkowej palladiańskiej świątyni i nie wchodziła w rachubę, dziś w wolnej Polsce 18 lat cierpliwie czekamy na przekwalifikowanie gruntów na przedpolu ratusza w planie zagospodarowania przestrzennego z „terenów zielonych" na „budowlane”.
Bez tego zabiegu nie można oficjalnie rozpisać przetargu na sprzedaż tych parceli inwestorom, którzy pod okiem konserwatora zabytków dokonaliby wiernej rekonstrukcji kamieniczek i współuczestniczyli w sfinansowaniu odbudowy pojezuickiego kościoła.
Rozstrzygnięcie typu : „sprzedaż parceli w zamian za wierna odbudowę " w ogóle nie naraża, budżetu miasta na koszty.
W grę wchodzą bowiem wyłącznie prywatne pieniądze ludzi, którzy chcą w sercu 400 tysięcznego miasta wznieść obiekty pod względem architektonicznym identyczne do tych, które zburzono w 1940 roku, rozumiejąc, że jest to najlepsza lokata kapitału.
Krytycy sensowności rekonstrukcji twierdzą, że „miasto nie jest z gumy i zawsze burzono jakieś obiekty po to, aby w tym samym miejscu postawić nowe".
To oczywiście prawda, ale tylko gdy decyzję o rozbiórce czegoś podejmują sami zainteresowani ! O zniszczeniu zachodniej pierzei Starego Rynku jak powszechnie wiadomo nie decydowali Polacy lecz okupanci i zbrodniarze hitlerowscy.
Ponurym żartem historii jest to, iż niejeden bydgoszczanin dziś jest przekonany, że Stary Rynek „jest taki przestronny" i nie należy go „pomniejszać" przez odbudowę „czegokolwiek".
Idąc konsekwentnie tym tokiem rozumowania trzeba by stwierdzić, że największym dobrodziejem Bydgoszczy był właśnie Werner Kampe, bo wszak to on zapewnił nam rozległy plac w granicach Starego Rynku.
Uparcie powtarzany przez niektórych pogląd, że tylko puste przestrzenie w sercu miasta są atrybutem nowoczesności i postępu zdradza wyraźny, prowincjonalizm mentalny, albowiem każdy kto „ liznął trochę świata ", wie, że zabytkowe starówki zawsze mają ciasną zabudowę i nierzadko powikłany układ urbanistyczny - wystarczy pojechać do Torunia, Chełmna, Krakowa, Pragi czy Gandawy, aby się o tym przekonać, zaś duże place w centrum miast to obca nam tradycja „sowieckich płoszczadzi" zaszczepiana nam uporczywie po 1945 roku.
Ponadto jakiś fałszywy ton rozbrzmiewa w tym, że celebrujemy z wielką pampą „ 19 kwietnia - Dzień Urodzin Miasta ", czcimy pamięć o jego założycielu - Kazimierzu Wielkim, postawiliśmy spiżowy pomnik temu królowi itd. a jakaś nie chcemy przyjąć do wiadomości, że to z Jego woli wytyczono w 1346 roku rynek o wymiarach 80 na 95 metrów, który został zabudowany z czterech stron i przez wieki stanowił główny nerw miasta – miejsce, gdzie uwił sobie miejsce bydgoski genius loci.
Zniszczenie zachodniej pierzei Starego Rynku w 1940 roku spowodowało zaburzenia proporcji tego układu urbanistycznego, który sam w sobie ma cechy zabytku i podlega ochronie.. A jakże częsta manipuluje się tymi obrazami po to, aby puste przedpole ratusza przedstawiać jaka rozwiązanie najdoskonalsze i ostateczne, a ideę rekonstrukcji dyskredytować jako bezsensowną fanaberię.
Na koniec przypomnijmy pokrótce historię. Już w 1946 roku z inicjatywą odbudowy zachodniej pierzei Starego Rynku wystąpiło Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy kierowane przez ówczesnego prezydenta miasta Józefa Twardzickiego.
Działacze Towarzystwa proponowali by po zakończeniu rekonstrukcji pierzei w odbudowanym kościele konsekrować świątynię mauzoleum ku czci pomordowanych bydgoszczan. Mima wielokrotnie podejmowanych prób władze komunistyczne zignorowały te postulaty.
O rekonstrukcję zachodniej pierzei upominała się najwybitniejsi bydgoszczanie. Znany wszystkim czytelnikom „Mostu królowej Jadwigi " Jerzy Sulima Kamiński w dniu 23 stycznia 1983 roku w programie literacko - muzycznym Bydgoskiej Rozgłośni Polskiego Radia publicznie zaapelował o rekonstrukcję kościoła pojezuickiego na Starym Rynku w słowach:
„Od momentu zburzenia przez hitlerowców materialnego świadka ich zbrodni - Stary Rynek przestał być Starym Rynkiem, a Bydgoszcz sobą. Ten fakt miał bardzo poważne konsekwencje dla późniejszych procesów świadomościowych i integracyjnych nowych pokoleń bydgoszczan i to nie tylko dlatego, że rynek zatracił swoje doskonale niegdyś proporcje architektoniczne, ani też dlatego, że ratusz miejski odsłonił przed nami swoje kuchenne schody. Zabrakło nagle czegoś ważnego, czegoś istotnego, bo tam na Starym Rynku w Bydgoszczy od wieków uwił sobie swoje gniazdo duch tego miasta."',
a rozwijając własną myśl opublikował On na łamach IKP dnia 5 marca 1983 roku tekst pt. „Ocalić kulturowe oblicze Bydgoszczy" w którym napisał m.in.:
„ (...) Rekonstrukcja zachodniej pierzei Starego Rynku w Bydgoszczy zwiąże zerwane nici historyczne. Wytworzy nowe „pole psychologiczne ". Na tym fizyczno - duchowym podłożu zrodzić się mogą nowe pozytywne wartości społeczne i integracyjne. Z wartości tych korzystać będzie wiele następnych pokoleń. (...) "
Głos Jerzego Sulimy Kamińskiego wsparł Honorowy Obywatel Miasta Bydgoszczy Andrzej Szwalbe, który w artykule pt.:„Powracając do sprawy pierzei " dobitnie stwierdził:
„Architektura jest bowiem nie tytko derywatem historii ale i jej głosicielką. (...) Pierzeja jest ścianą ostatniej szansy, dzięki której Bydgoszcz może uzyskać potwierdzenie swojej tożsamości historycznej ".
Od 1990 roku o przywrócenie rozstrzelanemu „Sercu Miasta” jego naturalnych królewskich proporcji wytrwale upomina się Społeczny Komitet Rekonstrukcji Zachodniej Pierzei Starego Rynku.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
00:43
5
komentarze
wtorek, 15 stycznia 2008
Leonidas i bogini o stalowych oczach
Kilka dni temu wpadłem na chwilę do kawiarni „Leonidas” . Jedną ze ścian lokalu przy ul. Pod Blankami ozdabia niemal fotograficzna kopia obrazu Tamary Łempickiej, pędzla Romana Puchowskiego (na zdjęciu), który zachował niepowtarzalny styl artystki, wyrażający się w metaanatomicznych rysach przedstawianych postaci.
T. Łempicka, bardziej znana jako Tamara de Lempicki należała z pewnością do grona największych osobowości bohemy XX w. Jej wizerunek publiczny, reżyserowany przez nią samą z wielką starannością, działał na wyobraźnię dziennikarzy, krytyków sztuki, marszandów, wreszcie jej admiratorów, gotowych płacić bajońskie sumy za namalowane przez nią obrazy.
Urodziła się Warszawie w 1898 r. Jej miłość do plastyki wybuchła w wieku 12 lat, po tym jak zdegustowana własnym portretem, wykonanym na zlecenie matki przez uznanego malarza, sama namalowała podobiznę siostry. Pierwszy kontakt z wielką sztuką rok później zapewniła jej babcia, z którą odbyła inspirującą podróż do Włoch. Ku rozpaczy rodziców jako 16 latka rzuca szkołę w Lozannie i przyjeżdża do ciotki w Petersburgu, gdzie wkrótce poznaje adwokata Tadeusza Łempickiego. W 1916 roku biorą ślub w kaplicy Kawalerów Maltańskich w Piotrogrodzie. Wkrótce wpadają w piekło rewolucji bolszewickiej. Czekiści aresztują adwokata Łempickiego jako wroga klasowego. Tamara spędza noc z konsulem Szwecji, aby uwolnić męża z więzienia i zapewnić obojgu ucieczkę do Paryża.
We Francji Łempicki nie może znaleźć pracy, a Tamara po urodzeniu córki Kizette, zarabia na życie sprzedając obrazy. Maluje martwe natury i portrety. Nawiązuje kontakt z Salon des Indépandants, Salon d’Automne i Salon de Trente Ans. Wraca do życia w luksusie. W 1925 roku artystka zdobywa renomę na wystawie art déco w Paryżu. Wyjeżdża z córką do Włoch, gdzie poznaje Gabriela d’Annunzio, pisarza, dramaturga i otoczonego legendą kochanka.
W 1927 roku obraz „Kizette na balkonie” zdobywa pierwszą nagrodę na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Bordeaux. Dwa lata później „Pierwsza komunia Kizette” zdobywa brązowy medal na wystawie w Poznaniu. W 1928 roku rozstaje się z mężem i nawiązuje znajomość z węgierskim kolekcjonerem jej prac baronem Raoulem Kuffnerem. W 1939 roku oboje osiedlają się w Beverly Hills. Córka dołącza do nich w 1941 r. Artystka intensywnie pracuje. Furorę robi jej obraz „Autoportret” albo „Tamara w zielonym Bugatti”. Artystka powtarza często: „Zawsze ubierałam się jak samochód, samochód jak ja”.
Wystawia prace w ekskluzywnych galeriach Nowego Jorku i San Francisco. Po wojnie jej kariera zaczyna podupadać. Artystka zmienia styl na abstrakcję. Zaczyna używać szpachli. Z powodu śmierci Kuffnera, przenosi się do Houston. Po tym jak jej wystawa w 1962 roku w Iolas Galerie w Nowym Jorku nie wywołała entuzjastycznych rekcji, baronowa Kuffner, nigdy już nie pokazała swoich obrazów. W 1978 r. New York Times nazwał ją „boginią ery automobilu o stalowych oczach”
W 1979 roku przenosi się do Meksyku i osiada w Cuernavaca, w środkowej części kraju. 18 marca następnego roku umiera. Córka zgodnie z jej życzeniem wynajmuje helikopter i rozrzuca jej prochy do czynnego wulkanu Popocatépetl.
Dzięki Romanowi Puchowskiemu, możemy pijąc kawę w bydgoskim „Leonidasie” dumać
nad bujnym życiorysem szalonej „Grand Dame art déco” i tym co po niej pozostało.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
01:06
3
komentarze