Dzisiaj przez ponad godzinę przebywałem w murach Pomorskiego Muzeum Wojskowego, na wernisażu wystawy o Stanisławie Skalskim – legendarnym polskim pilocie II wojny światowej.
Z wielką przyjemnością wysłuchałem słów pasjonata historii lotnictwa – dr. Arkadiusza Kalińskiego – dyrektora tegoż muzeum, który ze swadą przedstawił sylwetkę asa polskich skrzydeł, bogatą dokumentację i osobiste pamiątki po nim.
Wywodzący się ze starej kresowej szlachty, herbu Suche Komnaty, Stanisław Skalski urodził się 27 listopada 1915 r. w Kodymie -150 km na północ od Odessy.
W młodości „rogata dusza”. Nierzadko na bakier z regułami ustanowionymi przez wojskowych zwierzchników. Na ogół ostatni do awansu. Czerpiący z życia pełnymi garściami. Wielki miłośnik pięknych kobiet i dobrych trunków.
Ewidentny wirtuoz pilotażu. Niekwestionowany, najskuteczniejszy polski myśliwiec wszechczasów. Porywający dowódca. Kreator słynnego „cyrku Skalskiego”.
W okresie II wojny światowej samodzielnie zestrzelił 18 niemieckich samolotów, a wspólnie z innymi pilotami 3 maszyny wroga.
Miał świadomość, że może zginąć. W liście, który skierował do rodziny już na początku wojny, zażądał, by po jego śmierci nie rozpaczać, gdyż jego los podzieli wielu żołnierzy i pilotów zanim nadejdzie upragnione zwycięstwo.
Nieustraszony, kilkakrotnie, cudem uszedł z życiem. Ranny i poparzony w wyniku wybuchu zbiornika paliwa w walce powietrznej.
Rycerski wobec wroga. Kilkakrotnie udzielił pomocy medycznej pilotom Luftwaffe, których maszyny skutecznie wziął na celownik. Budził szacunek i wdzięczność niemieckich lotników, którym darował życie.
Odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari (nr 32), Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari (nr 8996), czterokrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Grunwaldu III klasy (po powrocie do Polski Ludowej) oraz orderami brytyjskimi - Distinguished Service Order i trzykrotnie - jako jedyny Polak: Distinguished Flying Cross.
Po wojnie odrzucając ofertę służby w lotnictwie brytyjskim i awansu do stopnia pułkownika RAF, zdecydował o powrocie do Polski, gdzie wkrótce znalazł się w katowniach UB. Straszliwie torturowany, potwierdził "uczestnictwo w szpiegowskim spisku przeciwko władzy ludowej". Skazany na karę śmierci.
W oczekiwaniu na wykonanie wyroku, Skalski napisał słynną książkę „Czarne krzyże nad Polską” – własne wspomnienia z wojny obronnej w 1939 roku. Na prośbę matki o ułaskawienie, Bierut zamienił najwyższy wymiar kary na dożywocie.
Wyszedł z więzienia na fali zmian politycznych w 1956 roku. Powołany ponownie do wojska, do przejścia na emeryturę w 1972 r., pełnił różne funkcje, był między innymi szefem wydziału tłumaczy Oddziału Wydawniczo-Historycznego, inspektorem szkolenia bojowego, sekretarzem generalnym, a później wiceprezesem Aeroklubu PRL.
W 1988 roku awansowany do stopnia generała brygady. W wolnej Polsce dwukrotnie, w 1991 i 1993 roku startował do sejmu.
Ostatnie miesiące życia Stanisław Skalski spędzał w prywatnym domu opieki. W związku z pogarszającym się stanem zdrowia przewieziony został do szpitala wojskowego w Warszawie, gdzie zmarł 12 listopada 2004 r. w wieku 88 lat. Pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim.
Człowiek umarł. Legenda pozostała. Skrzydlaty rycerz wszechczasów, dzięki inicjatywie i zaangażowaniu dr. Arkadiusza Kalińskiego, od dziś zagościł w naszym mieście.
piątek, 18 stycznia 2008
Bydgoszcz pamięta o skrzydlatym rycerzu wszechczasów
Autor:
Sebastian Malinowski
o
23:59
5
komentarze
czwartek, 17 stycznia 2008
Przywróćmy Bydgoszczy królewsko – starościńską duszę !
Bydgoszcz jest jak dotąd jedynym miastem w Polsce, które nie odbudowało żadnego, ze swoich zniszczonych zabytków. Tylko od nas zależy jak długo nasze miasto będzie zajmować tę niechlubną pozycję.
Własne starówki pieczołowicie zrekonstruowały Warszawa, Gdańsk, Kołobrzeg, Elbląg, Głogów i Koszalin. W Warszawie po to by mogła powstać replika słynnego pałacu Jabłonowskich zdecydowano nawet o przesunięciu pomnika Nike.
Paryż ma wieżę Eiffla. Berlin - Bramę Brandenburską, Gdańsk - Długi Targ... Przez stulecia rolę znaku wywoławczego Bydgoszczy stanowiły dwie strzeliste wieże pojezuickiego kościoła na Starym Rynku pięknie wkomponowane w pejzaż. Widok ten był natchnieniem dla artystów (akwarela Jaeckela), powielano go w tysiącach egzemplarzy na pocztówkach i w ilustracjach reklamowych. Potem nastała pustka...
Dziś Bydgoszcz nie ma wizualnego symbolu – skojarzeniowej ikony. Próby wylansowania Łuczniczki lub spichlerzy nad Brdą zakończyły się niepowodzeniem. Co smutniejsze, Miasto postradało architektoniczne atrybuty 426 letnich królewsko-starościńskich dziejów. Dziś choć z dumą wskazujemy bydgoską secesją, padamy ofiarą łamigłówki gdzie szukać przedrozbiorowej duszy miasta. Kadłubek murów miejskich – to za mało...
Z kazimierzowskiego zamku nie została ani cegła. Ratusz zniknął z płyty rynku, który nota bene przybrał zdeformowane, nadnaturalnie rozrośnięte rozmiary z chwilą zniknięcia całej ściany zabudowy od jego zachodniej strony.
W tym roku mija 68 lat od barbarzyńskiego zburzenia zachodniej ściany Starego Rynku przez Niemców, którzy chcieli w ten sposób zatrzeć pamięć o zbrodniczych rozstrzeliwaniach Polaków jakich dokonywali w tym miejscu po zajęciu miasta w 1939 roku.
W 1940 roku wyrokiem nadburmistrza Bydgoszczy Wernera Kampe został zburzony przepiękny kościół pojezuicki oraz przyległe doń kamienice.
Zniknęła linia zabudowy biegnąca wzdłuż osi ulic Stefana Batorego i ks. Skarbka Malczewskiego na przedpolu ratusza, który w efekcie tych barbarzyńskich działań odsłonił swoje podwórkowe oblicze. Na pustych parcelach po zburzonych obiektach zbrodniarze w 1940 roku posiali trawę i ... tak zostało do dziś.
Ponurym paradoksem jest to, że o ile w okresie PRL ze „zrozumiałych względów ideologicznych " odbudowa czterech kamieniczek i zabytkowej palladiańskiej świątyni i nie wchodziła w rachubę, dziś w wolnej Polsce 18 lat cierpliwie czekamy na przekwalifikowanie gruntów na przedpolu ratusza w planie zagospodarowania przestrzennego z „terenów zielonych" na „budowlane”.
Bez tego zabiegu nie można oficjalnie rozpisać przetargu na sprzedaż tych parceli inwestorom, którzy pod okiem konserwatora zabytków dokonaliby wiernej rekonstrukcji kamieniczek i współuczestniczyli w sfinansowaniu odbudowy pojezuickiego kościoła.
Rozstrzygnięcie typu : „sprzedaż parceli w zamian za wierna odbudowę " w ogóle nie naraża, budżetu miasta na koszty.
W grę wchodzą bowiem wyłącznie prywatne pieniądze ludzi, którzy chcą w sercu 400 tysięcznego miasta wznieść obiekty pod względem architektonicznym identyczne do tych, które zburzono w 1940 roku, rozumiejąc, że jest to najlepsza lokata kapitału.
Krytycy sensowności rekonstrukcji twierdzą, że „miasto nie jest z gumy i zawsze burzono jakieś obiekty po to, aby w tym samym miejscu postawić nowe".
To oczywiście prawda, ale tylko gdy decyzję o rozbiórce czegoś podejmują sami zainteresowani ! O zniszczeniu zachodniej pierzei Starego Rynku jak powszechnie wiadomo nie decydowali Polacy lecz okupanci i zbrodniarze hitlerowscy.
Ponurym żartem historii jest to, iż niejeden bydgoszczanin dziś jest przekonany, że Stary Rynek „jest taki przestronny" i nie należy go „pomniejszać" przez odbudowę „czegokolwiek".
Idąc konsekwentnie tym tokiem rozumowania trzeba by stwierdzić, że największym dobrodziejem Bydgoszczy był właśnie Werner Kampe, bo wszak to on zapewnił nam rozległy plac w granicach Starego Rynku.
Uparcie powtarzany przez niektórych pogląd, że tylko puste przestrzenie w sercu miasta są atrybutem nowoczesności i postępu zdradza wyraźny, prowincjonalizm mentalny, albowiem każdy kto „ liznął trochę świata ", wie, że zabytkowe starówki zawsze mają ciasną zabudowę i nierzadko powikłany układ urbanistyczny - wystarczy pojechać do Torunia, Chełmna, Krakowa, Pragi czy Gandawy, aby się o tym przekonać, zaś duże place w centrum miast to obca nam tradycja „sowieckich płoszczadzi" zaszczepiana nam uporczywie po 1945 roku.
Ponadto jakiś fałszywy ton rozbrzmiewa w tym, że celebrujemy z wielką pampą „ 19 kwietnia - Dzień Urodzin Miasta ", czcimy pamięć o jego założycielu - Kazimierzu Wielkim, postawiliśmy spiżowy pomnik temu królowi itd. a jakaś nie chcemy przyjąć do wiadomości, że to z Jego woli wytyczono w 1346 roku rynek o wymiarach 80 na 95 metrów, który został zabudowany z czterech stron i przez wieki stanowił główny nerw miasta – miejsce, gdzie uwił sobie miejsce bydgoski genius loci.
Zniszczenie zachodniej pierzei Starego Rynku w 1940 roku spowodowało zaburzenia proporcji tego układu urbanistycznego, który sam w sobie ma cechy zabytku i podlega ochronie.. A jakże częsta manipuluje się tymi obrazami po to, aby puste przedpole ratusza przedstawiać jaka rozwiązanie najdoskonalsze i ostateczne, a ideę rekonstrukcji dyskredytować jako bezsensowną fanaberię.
Na koniec przypomnijmy pokrótce historię. Już w 1946 roku z inicjatywą odbudowy zachodniej pierzei Starego Rynku wystąpiło Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy kierowane przez ówczesnego prezydenta miasta Józefa Twardzickiego.
Działacze Towarzystwa proponowali by po zakończeniu rekonstrukcji pierzei w odbudowanym kościele konsekrować świątynię mauzoleum ku czci pomordowanych bydgoszczan. Mima wielokrotnie podejmowanych prób władze komunistyczne zignorowały te postulaty.
O rekonstrukcję zachodniej pierzei upominała się najwybitniejsi bydgoszczanie. Znany wszystkim czytelnikom „Mostu królowej Jadwigi " Jerzy Sulima Kamiński w dniu 23 stycznia 1983 roku w programie literacko - muzycznym Bydgoskiej Rozgłośni Polskiego Radia publicznie zaapelował o rekonstrukcję kościoła pojezuickiego na Starym Rynku w słowach:
„Od momentu zburzenia przez hitlerowców materialnego świadka ich zbrodni - Stary Rynek przestał być Starym Rynkiem, a Bydgoszcz sobą. Ten fakt miał bardzo poważne konsekwencje dla późniejszych procesów świadomościowych i integracyjnych nowych pokoleń bydgoszczan i to nie tylko dlatego, że rynek zatracił swoje doskonale niegdyś proporcje architektoniczne, ani też dlatego, że ratusz miejski odsłonił przed nami swoje kuchenne schody. Zabrakło nagle czegoś ważnego, czegoś istotnego, bo tam na Starym Rynku w Bydgoszczy od wieków uwił sobie swoje gniazdo duch tego miasta."',
a rozwijając własną myśl opublikował On na łamach IKP dnia 5 marca 1983 roku tekst pt. „Ocalić kulturowe oblicze Bydgoszczy" w którym napisał m.in.:
„ (...) Rekonstrukcja zachodniej pierzei Starego Rynku w Bydgoszczy zwiąże zerwane nici historyczne. Wytworzy nowe „pole psychologiczne ". Na tym fizyczno - duchowym podłożu zrodzić się mogą nowe pozytywne wartości społeczne i integracyjne. Z wartości tych korzystać będzie wiele następnych pokoleń. (...) "
Głos Jerzego Sulimy Kamińskiego wsparł Honorowy Obywatel Miasta Bydgoszczy Andrzej Szwalbe, który w artykule pt.:„Powracając do sprawy pierzei " dobitnie stwierdził:
„Architektura jest bowiem nie tytko derywatem historii ale i jej głosicielką. (...) Pierzeja jest ścianą ostatniej szansy, dzięki której Bydgoszcz może uzyskać potwierdzenie swojej tożsamości historycznej ".
Od 1990 roku o przywrócenie rozstrzelanemu „Sercu Miasta” jego naturalnych królewskich proporcji wytrwale upomina się Społeczny Komitet Rekonstrukcji Zachodniej Pierzei Starego Rynku.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
00:43
5
komentarze
wtorek, 15 stycznia 2008
Leonidas i bogini o stalowych oczach
Kilka dni temu wpadłem na chwilę do kawiarni „Leonidas” . Jedną ze ścian lokalu przy ul. Pod Blankami ozdabia niemal fotograficzna kopia obrazu Tamary Łempickiej, pędzla Romana Puchowskiego (na zdjęciu), który zachował niepowtarzalny styl artystki, wyrażający się w metaanatomicznych rysach przedstawianych postaci.
T. Łempicka, bardziej znana jako Tamara de Lempicki należała z pewnością do grona największych osobowości bohemy XX w. Jej wizerunek publiczny, reżyserowany przez nią samą z wielką starannością, działał na wyobraźnię dziennikarzy, krytyków sztuki, marszandów, wreszcie jej admiratorów, gotowych płacić bajońskie sumy za namalowane przez nią obrazy.
Urodziła się Warszawie w 1898 r. Jej miłość do plastyki wybuchła w wieku 12 lat, po tym jak zdegustowana własnym portretem, wykonanym na zlecenie matki przez uznanego malarza, sama namalowała podobiznę siostry. Pierwszy kontakt z wielką sztuką rok później zapewniła jej babcia, z którą odbyła inspirującą podróż do Włoch. Ku rozpaczy rodziców jako 16 latka rzuca szkołę w Lozannie i przyjeżdża do ciotki w Petersburgu, gdzie wkrótce poznaje adwokata Tadeusza Łempickiego. W 1916 roku biorą ślub w kaplicy Kawalerów Maltańskich w Piotrogrodzie. Wkrótce wpadają w piekło rewolucji bolszewickiej. Czekiści aresztują adwokata Łempickiego jako wroga klasowego. Tamara spędza noc z konsulem Szwecji, aby uwolnić męża z więzienia i zapewnić obojgu ucieczkę do Paryża.
We Francji Łempicki nie może znaleźć pracy, a Tamara po urodzeniu córki Kizette, zarabia na życie sprzedając obrazy. Maluje martwe natury i portrety. Nawiązuje kontakt z Salon des Indépandants, Salon d’Automne i Salon de Trente Ans. Wraca do życia w luksusie. W 1925 roku artystka zdobywa renomę na wystawie art déco w Paryżu. Wyjeżdża z córką do Włoch, gdzie poznaje Gabriela d’Annunzio, pisarza, dramaturga i otoczonego legendą kochanka.
W 1927 roku obraz „Kizette na balkonie” zdobywa pierwszą nagrodę na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Bordeaux. Dwa lata później „Pierwsza komunia Kizette” zdobywa brązowy medal na wystawie w Poznaniu. W 1928 roku rozstaje się z mężem i nawiązuje znajomość z węgierskim kolekcjonerem jej prac baronem Raoulem Kuffnerem. W 1939 roku oboje osiedlają się w Beverly Hills. Córka dołącza do nich w 1941 r. Artystka intensywnie pracuje. Furorę robi jej obraz „Autoportret” albo „Tamara w zielonym Bugatti”. Artystka powtarza często: „Zawsze ubierałam się jak samochód, samochód jak ja”.
Wystawia prace w ekskluzywnych galeriach Nowego Jorku i San Francisco. Po wojnie jej kariera zaczyna podupadać. Artystka zmienia styl na abstrakcję. Zaczyna używać szpachli. Z powodu śmierci Kuffnera, przenosi się do Houston. Po tym jak jej wystawa w 1962 roku w Iolas Galerie w Nowym Jorku nie wywołała entuzjastycznych rekcji, baronowa Kuffner, nigdy już nie pokazała swoich obrazów. W 1978 r. New York Times nazwał ją „boginią ery automobilu o stalowych oczach”
W 1979 roku przenosi się do Meksyku i osiada w Cuernavaca, w środkowej części kraju. 18 marca następnego roku umiera. Córka zgodnie z jej życzeniem wynajmuje helikopter i rozrzuca jej prochy do czynnego wulkanu Popocatépetl.
Dzięki Romanowi Puchowskiemu, możemy pijąc kawę w bydgoskim „Leonidasie” dumać
nad bujnym życiorysem szalonej „Grand Dame art déco” i tym co po niej pozostało.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
01:06
3
komentarze
poniedziałek, 14 stycznia 2008
Ostatni Seans
Nawiazując do poprzedniego posta i do dyskusji, która toczy sie w lokalnych mediach, nasunęła mi się taka mysl.
Może zanim kino zniknie na zawsze, warto zorganizować ostatni seans. Nie mam pojęcia oczywiscie czy Pomorzanin technicznie może spełniać jeszcze role kina. Zakładając jednak, że tak, można wyobrazić sobie ostatni maraton filmowy.
Jeden seas.
Kino pełna gala.
Filmy: dwa swietne klasyki z lat 70'
Bilety: nieprzyzwoicie drogie.
Zysk: przekazac na cele dobroczynne.
Efekt. W najgorszym wypadku zebranie srodkow na ważny cel i godne pożegnianie tego miejsca, w najlepszym pokazanie, że rynek na takie miejsce przy odrobinie wyobrazni jednak się znajdzie.
Autor:
Michał Świtała
o
11:32
0
komentarze
sobota, 12 stycznia 2008
Pożegnanie Kina
Dziś ze smutkiem przeczytałem o definitywnym końcu kina "Pomorzanin". Los kina wydawał sie przesądzony od dawna, a mimo to boli.
Kiedy kilka lat temu kino zastąpione zostało tym koszmarnym kiermaszem, wydawało się, że gorzej już być nie może. A jednak. Przebudowa kina na centrum usługowo-handlowe przekreśla do końca szanse na to, że kiedyś "Pomorzanin" wróci.
Trudno nie przyznać racji, że konkurencja z multipleksem może być trudna. Trudno też wymagać od właściciela tego obiektu, żeby wyłącznie dla idei tworzył niedochodowy interes.
Ale po pierwsze, czy konkurencja z tymi wszystkimi "Drukarniami" kolejnego handlowo usługowego punktu będzie łatwiejsza ? No i czy kino "Pomorzanin" musi konkurować z multipleksem. Przecież restauracja "Gazdówka" nie konkuruje z McDonald's, pomimo, że w obu miejscach można się najeść.
Moim zdaniem, taki obrót sprawy to raczej brak wizji i odwagi i zwykłe pójście na łatwiznę. Wierzę, że tradycyjne kino Pomorzanin, pomniejszone, z unowocześnionym wyposażeniem, z restauracją/kawiarnią, położone w samym sercu miasta, mogłoby być znakomitym interesem. Myślę, ze wielu z nas wybrałoby się do takiego kina. Nie żeby oglądać obecną papkę z Hollywood i walczyć kto ma większe wiadro popcorn'u, ale żeby np. obejrzeć powtórzone konfrontacje filmowe z 1988 na dużym ekranie.
Autor:
Michał Świtała
o
00:04
8
komentarze
piątek, 11 stycznia 2008
Chichot Wernera K.
Gratulacje! Robimy wszystko, aby jako bydgoszczanie ustanowić rekord Guinessa w dziedzinie bezpłodnego debatowania. Jak dobrze pójdzie, zdobędziemy również Grand Prix w konkurencji wytrzymałościowej „Nabieranie wody w usta”. Mamy też szansę sięgnąć po tytuł „Bydgoszcz – gród kochających swe miasto inaczej”. To nie jest złośliwość, lecz prawda, która podobno zawsze boli.
Nie można dojść do innego wniosku zorientowawszy się, że w tym roku mijają 62 lata, od chwili gdy nasi dziadowie postawili pytanie: „warto li odbudować zachodnią ścianę zabudowy Starego Rynku, czy nie warto???”
Dylemat co zrobić ze zniszczonymi przez Niemców w 1940 roku obiektami: XVII – wiecznym kościołem i kamienicami, usytuowanymi wzdłuż zachodniej krawędzi rynku, jak klątwa prześladuje już trzecie pokolenie bydgoszczan.
Problem wyraźnie nas przerósł. Okazał się komplikacją, której rozwikłać nie potrafimy. Dlatego na wszelki wypadek wolimy zagadnienia tego „nie ruszać”.
Najlepiej byłoby zapomnieć. Albo tak ocenzurować wspomnienia, pocztówki i fotografie, ukazujące zniszczoną przez najeźdzców architekturę, aby przyjęła ona postać zabobonu, w najlepszym wypadku wątpliwej legendy lub niejasnego mitu.
Śmieje się Werner Kampe. Śmiech trwający szóstą dekadę, to już tortura dla śmiejącego. Ale jest uzasadniony. Któż bowiem, mógłby się spodziewać, że wykonany z jego woli wyrok przez ponad pół wieku w Bydgoszczy będzie nadal u wielu budził akceptację i cichy podziw.
Smutne, że nawet aktualny prezydent miasta nie daje dobrego przykładu. Kluczy, zmienia zdanie. Nie stwarza okazji, aby być posądzonym o to, że rozumie wagę historycznej architektury dla kształtowania wrażliwości i dumy mieszkańców ze swego miasta.
I chociaż do kamer telewizyjnych półtora roku temu mówił: „Potrzebne jest nam serce Bydgoszczy, które kiedyś biło, a z powodu wojny bić przestało” (relacja TVB,”Urodziny Miasta” czerwiec 2006.) dziś twierdzi już, że „rekonstrukcja obiektów architektonicznych, takie odtwarzanie widokówek z XIX i XX wieku w XXI stuleciu jest pomysłem nie trafionym” („Promocje Kujawsko-Pomorskie, nr 7-12, 2007 r.)
O tym, że istnieje „milcząca wiekszość”, której głos nie może być lekceważony, przypomniała nam wczoraj w „Albumie Bydgoskim” Gazety Pomorskiej, redaktor Hanka Sowińska. W okazale ilustrowanym artykule, ustami swego rozmówcy – Stefana Horbulewicza, członka Społecznego Komitetu Rekonstrukcji Zachodniej Pierzei Starego Rynku w Bydgoszczy, przypomniała czytelnikom racje zwolenników przywrócenia rynkowi kształtu sprzed zniszczeń wojennych.
Być może mentalne grzęzawisko wokół nie istniejącej ściany zabudowy rynku jest papierkiem lakmusowym demaskującym chroniczną słabość bydgoskich „elit”. Tu bowiem trzeba wznieść się ponad parweniuszowską doraźność, upomnieć się o to co niewidoczne, zrozumieć potęgę czegoś co się nazywa „ikonosferą” i jej niebagatelną rolą dla harmonijnego rozwoju człowieka…
Historia i tak wyda werdykt, komu przypadnie spledor, kto zaś okryje się infamią. O to możemy być spokojni. Szkoda tylko, że eksperymentujemy na 662 letnim organiźmie.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
02:14
11
komentarze
wtorek, 8 stycznia 2008
Jaan Kross wśród ukochanych kamieni
Niespełna dwa tygodnie temu, 27 grudnia 2007 r., w wieku 87 lat, umarł Jaan Kross, estoński prozaik i poeta, kunsztowny piewca estońskich dziejów i wytrwały budziciel dumy narodowej Estonii.W panteonie inflanckich pisarzy, zajął zasłużone, eksponowane miejsce.
Jego twórczość była tłumaczona na wiele języków (między innymi: angielski, duński, fiński, francuski, hiszpański, litewski, niderlandzki, portugalski, rosyjski, szwedzki).
Starsze utwory tego autora tłumaczono na język polski. Od lat dziewięćdziesiątych jednak nastąpiła w tym zakresie dolegliwa posucha.
Z książkami Krossa zetknąłem się w 2001 roku, po moim pierwszym wyjeździe do Tallina i na wyspę Saaremaa.
Od razu poczułem miętę do jego pisarstwa.
Dziś najbardziej doceniam następujące aspekty jego twórczości:
Autor, rodowity Estończyk z Tallina, mimo, iż większość dorosłego życia przeżył pod okupacją sowiecką, nie dopuścił do ingerencji reżimu w swe pisarstwo. Była to jego prywatna wojna z sowieckim imperium. Strzegł estońskiej tożsamości narodowej i ciągle ją rozbudzał. Walczył piórem. Inteligentnie i z finezją. Nigdy nie dał się złapać na „robocie wywrotowej”, a nawet przez władze ZSRR była traktowany jak „swój”. Od 1958 roku był członkiem sowieckiego związku pisarzy, postrzeganym przez Litjeraturnają Gazjetę, jako ktoś kogo „książki są głęboko intelektualne, język obrazowy i bogaty, sytuacje doskonale spuentowane, często także paradoksalne, a postacie pełne pasji i niepowtarzalne. Jego ulubionymi bohaterami są ludzie przewrotnie szczęśliwi, którzy myślą o innych ludziach”
W genialny sposób potrafił nadawać dostojeństwo pospolitym gospodarskim czynnościom (skopanie grządek, wystruganie nowego koryta dla świń, rąbanie drewna). Właściwości wiejskiej codzienności podniósł do rangi wartości.
Był mistrzem malarskiego opisu inflanckiego, polodowcowego krajobrazu. Przedstawienie pejzażu rodzinnej ziemi, stawało się dlań niemal sublimacją doznań erotycznych, wywołanych bezpośrednim kontaktem z przestrzenią przodków .
W narracji fanatycznie przestrzegał wierności topograficznej (wszelkie odległości i lokalizacje z powieści są niemal identyczne jak w rzeczywistości).
Bohaterami jego powieści były postacie historyczne, które wyposażał w prawdopodobną, zgodną z kontekstem epoki aktywność.
Swe utwory Kross opatrywał posłowiem i przypisami, które zawierały wykaz źródeł i krótkie biogramy bohaterów.
Ważne przesłanie przypisał Kross pastorowi Ottonowi Willemowi Masingowi, jednemu z bohaterów powieści „Kamienie z nieba”, którego w pewnym momencie ogarnia następująca refleksja:
„Nic nie da się porównać z wrażeniem, że nogi twoje jakby wrosły w grunt, na którym stoisz, i kiedy je nad tym gruntem unosisz, czujesz swój związek z ziemią, rozumiesz, że z niej wyszedłeś, i do niej powrócisz, że kiedyś znów cię z niej przywołają...” –
Teraz wiem, że już powrócił.
Autor:
Sebastian Malinowski
o
03:54
2
komentarze