Kilka dni temu wpadłem na chwilę do kawiarni „Leonidas” . Jedną ze ścian lokalu przy ul. Pod Blankami ozdabia niemal fotograficzna kopia obrazu Tamary Łempickiej, pędzla Romana Puchowskiego (na zdjęciu), który zachował niepowtarzalny styl artystki, wyrażający się w metaanatomicznych rysach przedstawianych postaci.
T. Łempicka, bardziej znana jako Tamara de Lempicki należała z pewnością do grona największych osobowości bohemy XX w. Jej wizerunek publiczny, reżyserowany przez nią samą z wielką starannością, działał na wyobraźnię dziennikarzy, krytyków sztuki, marszandów, wreszcie jej admiratorów, gotowych płacić bajońskie sumy za namalowane przez nią obrazy.
Urodziła się Warszawie w 1898 r. Jej miłość do plastyki wybuchła w wieku 12 lat, po tym jak zdegustowana własnym portretem, wykonanym na zlecenie matki przez uznanego malarza, sama namalowała podobiznę siostry. Pierwszy kontakt z wielką sztuką rok później zapewniła jej babcia, z którą odbyła inspirującą podróż do Włoch. Ku rozpaczy rodziców jako 16 latka rzuca szkołę w Lozannie i przyjeżdża do ciotki w Petersburgu, gdzie wkrótce poznaje adwokata Tadeusza Łempickiego. W 1916 roku biorą ślub w kaplicy Kawalerów Maltańskich w Piotrogrodzie. Wkrótce wpadają w piekło rewolucji bolszewickiej. Czekiści aresztują adwokata Łempickiego jako wroga klasowego. Tamara spędza noc z konsulem Szwecji, aby uwolnić męża z więzienia i zapewnić obojgu ucieczkę do Paryża.
We Francji Łempicki nie może znaleźć pracy, a Tamara po urodzeniu córki Kizette, zarabia na życie sprzedając obrazy. Maluje martwe natury i portrety. Nawiązuje kontakt z Salon des Indépandants, Salon d’Automne i Salon de Trente Ans. Wraca do życia w luksusie. W 1925 roku artystka zdobywa renomę na wystawie art déco w Paryżu. Wyjeżdża z córką do Włoch, gdzie poznaje Gabriela d’Annunzio, pisarza, dramaturga i otoczonego legendą kochanka.
W 1927 roku obraz „Kizette na balkonie” zdobywa pierwszą nagrodę na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Bordeaux. Dwa lata później „Pierwsza komunia Kizette” zdobywa brązowy medal na wystawie w Poznaniu. W 1928 roku rozstaje się z mężem i nawiązuje znajomość z węgierskim kolekcjonerem jej prac baronem Raoulem Kuffnerem. W 1939 roku oboje osiedlają się w Beverly Hills. Córka dołącza do nich w 1941 r. Artystka intensywnie pracuje. Furorę robi jej obraz „Autoportret” albo „Tamara w zielonym Bugatti”. Artystka powtarza często: „Zawsze ubierałam się jak samochód, samochód jak ja”.
Wystawia prace w ekskluzywnych galeriach Nowego Jorku i San Francisco. Po wojnie jej kariera zaczyna podupadać. Artystka zmienia styl na abstrakcję. Zaczyna używać szpachli. Z powodu śmierci Kuffnera, przenosi się do Houston. Po tym jak jej wystawa w 1962 roku w Iolas Galerie w Nowym Jorku nie wywołała entuzjastycznych rekcji, baronowa Kuffner, nigdy już nie pokazała swoich obrazów. W 1978 r. New York Times nazwał ją „boginią ery automobilu o stalowych oczach”
W 1979 roku przenosi się do Meksyku i osiada w Cuernavaca, w środkowej części kraju. 18 marca następnego roku umiera. Córka zgodnie z jej życzeniem wynajmuje helikopter i rozrzuca jej prochy do czynnego wulkanu Popocatépetl.
Dzięki Romanowi Puchowskiemu, możemy pijąc kawę w bydgoskim „Leonidasie” dumać
nad bujnym życiorysem szalonej „Grand Dame art déco” i tym co po niej pozostało.
wtorek, 15 stycznia 2008
Leonidas i bogini o stalowych oczach
Autor: Sebastian Malinowski o 01:06
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
Niby zwykła rzecz ot taki obraz, a jaka się za tym kryje historia :)i jak zawsze dobrze opowiedziane. Trzeba będzie odwiedzić Leonidasa, zamówić kawę, usiąść wygodnie i przyjrzeć się tej kopii obrazu.
Chyba zyskał Pan kolejnego gościa na swoim blogu. pozdrawiam
"Kobieta w zielonym Bugatti" (pod takim tytułem znam to dzieło)to absolutne mistrzostwo świata. Muszę się pochwalić, że to cudo wisi u mnie w przedpokoju. Niestety, nie jest tak orginalne jak bym sobie życzył, ale to najlepsza fotokopia jaka była dostępna. Jedno mogę powiedzieć niesamowicie przykuwa uwagę.
Po zapoznaniu się z tym tekstem, widzę wyjątkową okazje do poświęcenia kilku zdań panu Romanowi Puchowskiemu. Wielka malarka Tamara Łempicka doczekała się już zasłużonych laurów i stosownych zapisów w historii malarstwa.
Pragnę zwrócić uwagę na twórczość artystyczną i działalność społeczna p. Romana Puchowskiego. Ten blog, wydaje mi się, może doskonale łączyć poznawanie wiedzy o wielkich tego świata i o wielkich dla nas, w naszej „Małej Ojczyźnie” Bydgoszczy.
Pan Roman, jako artysta malarz, od lat zajmuje się kopiowaniem obrazów wielkich mistrzów. Ten rodzaj działalności malarskiej, wbrew pozorom, stawia przed artystą szczególne zadania. Przed podjęciem prac wymagane jest zaznajomienie się z właściwą pierwowzorowi techniką malarską, pogłębione studia nie tylko jednego obrazu kopiowanego artysty. To wszystko niezbędne aby kopia miała „duszę”. Takie właśnie są obrazy p. Romana, malowane z benedyktyńską cierpliwością i dokładnością. Przykładem tego jest wyjątkowe dzieło – kopia obrazu Matki Bożej Pięknej Miłości z ołtarza głównego Katedry Bydgoskiej. Obraz ten został przekazany do Domu Polskiego w Rzymie jako dar Bydgoszczan. Z kolei Społeczny Komitet Rekonstrukcji Zachodniej Pierzei Starego Rynku w Bydgoszczy został obdarowany przez p. Puchowskiego pięknym obrazem olejnym przedstawiającym zachodnia pierzeję. Pan Roman wielokrotnie uczestniczył w wystawach malarstwa połączonych z licytacjami dzieł na cele charytatywne.
Puchowski działa aktywnie w zarządzie Stowarzyszenia Bydgoska Starówka, jest gorącym propagatorem „zadaszenia” ulicy Długiej, co zapewne, przy obecnie nierównej konkurencji ze strony wielkich centrów handlowych, mogłoby przywrócić tej pięknej uliczce należne jej gwarne życie. Na koniec chciałbym wspomnieć o godnej pochwały, podziwu i szacunku postawie wspierania przez tego artystę - innych artystów. Dzięki wsparciu finansowemu p. Romana Puchowskiego możliwe było wydanie przez Wojciecha Banacha książki „Nad Starym Bydgoskim kanałem”.
Warto wspominać takich Obywateli tego miasta. Oni, poza urzędowymi działaniami budują jego zewnętrzny wizerunek. Dzięki nim, często bezwiednie, my czujemy się w naszym mieście lepiej.
Stefan Horbulewicz
Prześlij komentarz